Wsiadłem w jeden z szybkich pociągów i o 17.00 wyruszyłem w drogę do Szwajcarii. Za rezerwacje zapłaciłem 27 funtów, a okazało się za nie była potrzebna. Nigdy więcej rezerwacji! Nareszcie mogłem za to podładować telefon, bo po raz pierwszy przy każdym siedzeniu był kontakt. Oczywiście żeby nie było zbyt proste to szwajcarskie kontakty nie są takie same jak europejskie (polskie), tylko mają trzy dziurki, ale ładować się dało. Kolejną ciekawostką było to że wszystkie toalety były zamknięte. Dojechawszy do granicy włosko - szwajcarskiej do pociągu wparowali celnicy z psami. Wszystkim kazano położyć plecaki na ziemi, a psy przechodziły obok i je obwąchiwały. Toalety po wcześniejszym "obwąchaniu" przez psy były zdatne do użytku. Po przekroczeniu granicy rozpoczęły się jedne z najpiękniejszych widoków podczas całej podróży, albowiem wjechaliśmy w sam środek Alp.
Co jakiś czas pociąg wyjeżdżał z tunelu i wtedy uwagę wszystkich przykuwał wiadukt autostrady płynący równolegle do szlaku kolejowego. Jakby tego było mało pociąg wspinał się z imponującym wysiłkiem po torach, na których różnica poziomów była bardzo duża. Ciekawostką jest to że wjeżdżając w jeden z tuneli zataczał on spiralę w środku ziemi i wyjeżdżał mniej więcej w tym samym miejscu, ale kilkanaście metrów wyżej, lub niżej. Na całej trasie jest kilka takich tunelów. Najważniejszym jednak punktem w tym etapie podróży był przejazd przez Tunel Świętego Gotarda. Budowa tego 15 - kilometrowego tunelu trwała 10 lat i zakończyła się w 1882 roku. Podczas prac życie straciło około 200 robotników. Po około 8 minutach pociąg wyjechał z drugiej strony Alp. Widoki nie kończyły się aż do samego Zurychu.
Dojechawszy do celu wysiadłem z pociągu i wsiadłem do tramwaju. Dotarłem na umówione wcześniej z właścicielką mieszkania w którym miałem nocować miejsce. Nie wiem czy to tylko pojedynczy przypadek, czy jest tak w całej Szwajcarii, że nie mogłem znaleźć hostelu. Na stronie Hostelworld na której zawsze szukam hosteli najtańszy hostel, a właściwie wspomniany nocleg w prywatnym mieszkaniu wynosił 50 euro. Właściciele jednak byli bardzo uprzejmi i mili, pokazali mi jakie obiekty najlepiej zwiedzić w mieście i zaprosili na imprezę na jednym z miejskich placów Helvetiaplatz na którym organizowane są liczne spotkania i projekty, m. in. kino na świeżym powietrzu. Odmówiłem jednak grzecznie bo musiałem znów wcześnie jutro wstać.
Po wczesnej pobudce spakowałem się i wyszedłem na zwiedzanie miasta. Zurych choć jest największym miastem Szwajcarii i zlokalizowany jest tutaj główny ośrodek przemysłowy kraju nie jest on stolicą. Na obecną formę miasta miało największy wpływ utworzenie w 1877 roku giełdy papierów wartościowych, toteż praktycznie wszystko wokół niej w centrum się kręci, od banków rozpoczynając na różnego rodzaju kancelariach kończąc. Trzy godziny spokojnie wystarczyły na zwiedzanie, nie tak jak w poprzednim przypadku. Rozpocząłem oczywiście od dzielnicy Lochergut, a stamtąd szybkim tempem do wspomnianego wcześniej Helvetiaplatz, czyli placu spotkań. Skierowałem się na południe mijając kościół świętego Jakuba z charakterystyczną wieżą i w ten sposób doszedłem do małej rzeki Sihl. Obok mnie przemknął z zawrotną prędkością rowerzysta na którego prawie wpadłem, wchodząc na drogę przeznaczoną tylko dla rowerów. Po przejściu przez most doszedłem do starego ogrodu botanicznego leżącego w cichej części pierwszej dzielnicy. Znajdują się tutaj stare fortyfikacje miasta, które miały za zadanie chronić dostęp obcym wojskom. Zurych począwszy od XIII wieku przez kilkaset lat był niepodległym miastem - państwem, toteż aby zapewnić jego ochronę potrzebne była budowa odpowiednich umocnień. Kilka kamienic mieszczących się w centrum miasta spełniało funkcje wież wartowniczych.
Błąkając się wśród labiryntu uliczek i kamienic doszedłem do Paradeplatz. Znajdują się tutaj najdroższe miejsca do wynajęcia w całym mieście, dlatego swoje siedziby mają jedynie nieliczne banki takie jak UBS czy Swiss Bank. Aż trudno uwierzyć że jeszcze 200 lat temu zamiast przyznawania w tym miejscu kredytów, czy pożyczek handlowano tutaj świniami (stąd też nazwa Säumärt - świński rynek, przemianowana później na Neumarkt - Nowy Rynek).
Idąc dalej jedną z głównych ulic miasta Bahnhofstrasse doszedłem w końcu do Jeziora Zurych. Właściciele mieszkania w którym spałem mówili że przy bardzo dobrej pogodzie widać najdalsze szczyty Alp, niestety tego dnia widać było jedynie zarysy gór. Przeszedłem przez most nad rzeką Limmat i skierowałem się na północ. Idąc wzdłuż rzeki widoki zdawały się być ciekawsze. Minąłem trzy kościoły Fraumünster, Wasserkirche i ostatni najważniejszy w całym mieście Grossmünster. Najważniejszy, ponieważ to właśnie w tym kościele na początku XVI wieku głoszone były kazania słynnego Zwingliego, który dał podstawy reformacji w Szwajcarii. sam nieszczęśnik zginął w bitwie z katolikami pod Kappel. Kiedy odmówił spowiedzi został zabity mieczem jego ciało zostało poćwiartowane na kawałki i spalone.
Kawałek dalej znajduje się budynek ratusza miejskiego, który dawniej służył jako siedziba rządu Republiki Zurychu. Z braku czasu nie przeszedłem na drugą stronę rzeki gdzie mieści się Lindenhof, czyli starówka. Pośród wąskich uliczek i małych kamienic mieści się wzgórze z którego rozpościera się widok na okoliczne zabudowania, a dawniej kiedy ich nie było na okolicę.
Doszedłem już praktycznie do dworca, ale jeszcze przedtem chciałem zobaczyć jedną ciekawostkę.
Polybahn to maleńka kolejka której małe wagoniki kursują na odległości niecałych 200 metrów z ulicy koło rzeki Limmat na wzgórze przy Politechnice ETH Zurych. A po co? Zapytajcie Szwajcarów bo ja też nie wiem, może z nudów zbudowali sobie taką kolejkę, a może tak jak Lizbończycy dla wygody, żeby nie musieli wspinać się 46 metrów wyżej. Wiadomo jedynie że kolejka jest jedną z wielu atrakcji turystycznej miasta czekających na odwiedzających.
Jak na pierwszy raz w Zurychu było całkiem nieźle, gdyby tylko nie te kosmiczne ceny...
Przed godziną dziesiątą byłem na dworcu, czekając na pociąg, który zabierze mnie na wschód Szwajcarii.