Wsiadłem w autobus lini 27 niedaleko świątyń i udałem się w kolejną podróż. Jechałem może przez kilkanaście minut po czym wysiadłem z autobusu myśląc że dojechałem na wschodnie wybrzeże do Marsaxlokk (Marszalok). Jakże bardzo byłem w błędzie. Spanikowałem bo połowa autobusu wysiadała w centrum jakiegoś miasteczka. Wysiadłem też i ja. Najpierw kilka minut zajęło mi dowiedzenie się gdzie jestem a następnie jak już się dowiedziałem że do celu brakuje niecałych dwóch kilometrów postanowiłem iść na piechotę, bo rozkładu autobusu numer 27 nie było. Nie wiadomo czy pojedzie za pół godziny, za godzinę? No cóż trochę się przeliczyłem, bo z dwóch kilometrów przeszedłem cztery i pół. Połapałem się że jestem w miasteczku Zejtun, więc ruszyłem na popołudniową wędrówkę, jednak nie wziąłem pod uwagę kilku opcji, zgubienie drogi, brak wody i jedzenia i najgorsza - ostre popołudniowe słońce, które górowało na niebie po deszczowym poranku. Jako urodzony wędrowiec ruszyłem z mapą w ręku. Moim błędem było również to że bezgranicznie jej zaufałem i pozwoliłem jej prowadzić. Na rogatkach miasta postanowiłem skrócić drogę by dojść do głównej szosy. Wszedłem w wąskie uliczki podmiejskich domów i tam się tak zakręciłem że wyszedłem z zupełnie innej strony. Myśląc że jestem na właściwej drodze szedłem nią przez następne kilkanaście minut, dopóki nie zorientowałem się że nie jest dobra. Nienawidzę w życiu wielu rzeczy, ale najbardziej czekania i zawracania z źle obranej drogi, żeby poszukać właściwej (chodzi tu głównie o źle oznakowane szlaki turystyczne, pozdrowienia dla PTTK:)). No więc szedłem dalej, bo wiedziałem już gdzie jestem i mogłem to wykorzystać żeby dostać się na wybrzeże. Pomogła mi w tym bez wątpienia chyba jedyna na wyspie elektrownia, a właściwie jej dwa kominy, które górowały na horyzoncie. Doszedłem do następnego skrzyżowania i skręciłem z ruchliwej szosy na asfaltową drogę biegnącą wzdłuż pól. Co kilka minut przejeżdżał jakiś samochód, jednak ogólnie panował względny spokój, można było spokojnie wędrować przez pola słuchając śpiewu ptaków. Z daleka na wschodzie było widać zabudowania kolejnego miasteczka Marsaskala. Co jakiś czas patrzyłem na mapę i znów zorientowałem się że coś jest nie tak, brakowało mianowicie polnych dróg narysowanych na mapie, jednak przy skrzyżowaniu kiedy skręcałem na tą drogę był drogowskaz z napisem Marsaxlokk, musiałem iść w dobrym kierunku. Po jakimś czasie doszedłem do jakiejś osady, a tam nawet żywego ducha, którego można zapytać się o drogę. Słońce paliło niemiłosiernie, asfalt zamienił się w piach, a krajobraz był jak w westernie. Brakowało tylko pędzących krzaków przez środek drogi i rewolwerowca naprzeciwko mnie. Doszedłem do kolejnego skrzyżowania, popatrzałem na mapie czy jest oznaczone i nie było go. Był tylko jeden drogowskaz pokazujący drogę do miejsca, którego notabene nazwy nie było na mapie. Poszedłem dalej prosto. Z minuty na minutę słabłem coraz bardziej ale uparcie parłem do przodu. Doszedłem do wniosku że na takiej wyspie jak Malta, która powierzchniowo jest pięć razy mniejsza od Londynu nie można się zgubić. Jeżeli w Londynie zabłądziłem i nie zapytałem się nikogo o drogę, którą odnalazłem po kilkunastu minutach (patrz wpis Koleją prze Europe) to tutaj również nie mogę. W końcu droga wspięła się na wzgórze z którego widać było mój cel. Nie wiem jak ale doszedłem, no prawie, ale przynajmniej wiedziałem że jestem blisko, a tam w dole na wybrzeżu czeka woda i coś do jedzenia.
Spojrzałem na mapę i odnalazłem lokacje, której byłem już pewien. Przeszedłem obok zamkniętych wykopalisk archeologicznych, a tuż za nimi skręciłem w prawo w kierunku wioski. Kominy spełniły swoje zadanie. Schodziłem w dół drogi i po kilku minutach wszedłem do wioski. Swoje kroki skierowałem nad nabrzeże, aby uzupełnić energię. Było już po 18, a ja chcąc dostać się przed końcem jazdy autobusów do Melliehy, odłożyłem kolacje na powrót i zadowoliłem się jakimiś drobnymi rzeczami, a kiedy doszedłem już do siebie postanowiłem się rozejrzeć wokoło.
Marsaxlokk to typowa wioska rybacka, niema tutaj centrum, ale całe życie osady koncentruje się na nabrzeżu nad którym ulokowane są sklepiki i restauracje. Nazwa oznacza mniej więcej tyle co Port na południowym wschodzie. Bardzo charakterystycznym, wręcz symbolem miejscowości a także wyspy jest luzzu, czyli łódź rybacka malowana w różnych kolorach, z oczami na dziobie statku. Cytując za tym czego dowiedziałem się kilka godzin wcześniej z Malta Experience są to oczy Syriusza, niektórzy również uważają że są to oczy Ozyrysa, bądź Horusa. Miejscowi wierzą że ich przeznaczeniem jest ochrona rybaków przed złem.
W zatoce można było podziwiać kilkadziesiąt łodzi, albowiem wszystkie stały teraz w porcie. Wokół niektórych z nich kręcili się rybacy zwijając sieci na noc, inni kończyli rutynowe remonty. Przyszedłem na przystanek i spojrzałem na rozkład, który wskazywał że za 20 minut mam autobus. Postanowiłem się jeszcze chwile pokręcić i przyjrzeć wiosce.
Kilka kilometrów na południe znajduje się duży port przeładunkowy, który dostarcza towary na wyspę, tak samo jak największe lotnisko na wyspie Luqa, mające niesamowicie długi pas startowy o długości prawie czterech kilometrów [sic!] po to, aby samoloty mogły lądować lub startować z obu stron jednocześnie. Sama wioska zaś nie różniła się od innych, jednak była tłumnie odwiedzana przez turystów, teraz ze względu na brak sezonu i nadchodzący zmierzch nie było ich wielu. Pod ścianą jednego z budynków siedziała grupka staruszków i rozmawiała ze sobą, gdzieś raz na jakiś czas przejechał samochód, a nawet zaprzężony w osła wóz. Czas zatrzymał się w tej wiosce aby odpocząć od pędu.
Musiałem jednak w końcu wracać. Wsiadłem w ten sam autobus, którym dojechałem do Zejtun i pojechałem do Valletty. Koniec upalnego dnia dawał się we znaki, a pomimo listopada za progiem kierowca jechał z otwartymi drzwiami. Musiało być gdzieś ponad 20 stopni. W końcu mój organizm spacyfikował i usnąłem. Długo jednak moja drzemka nie trwała, nie pozwoliły mi na to maltańskie drogi. Dojechałem do stolicy i musiałem jeszcze czekać czterdzieści minut na drugi autobus. Pokręciłem się trochę po mieście, znalazłem kolejnego małego fiata, zadzwoniłem do brata i wypiłem w budce na terminalu puszkowego Ciska. Wieczór pozwolił mi nieco odetchnąć od upału, wsiadłem do autobusu i po kolejnych czterdziestu minutach byłem już w Mellieha. Poszedłem prosto do baru i zamówiłem dużą pizzę. Dzień był pełen wrażeń, jednak jutrzejszy nie był już taki dobry...
Zdjęcia z Zejtun których nie umieściłem: http://picasaweb.google.com/Cyprian.Bednarczyk/Malta_Ejtun#
Więcej zdjęć z Marsaxlokk: http://picasaweb.google.com/Cyprian.Bednarczyk
/Malta_marsaxlokk#